 |
|
 |
|
Agrosik
Admin

Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 35
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
|
 |
|
 |
|
Wysłany: Nie 15:29, 02 Lip 2006 Temat postu: |
|
|
Z Mają Plisiecką rozmawia Bartosz Cieniawa
Rz: Warszawa ma dla pani szczególne znaczenie, jako miejsce wielu wspomnień. W autobiografii "Ja, Maja" jest pani pierwsza wspólna fotografia z przyszłym mężem, kompozytorem Rodionem Szczedrinem, zrobiona właśnie w Warszawie.
Maja Plisiecka: To był rok 1960. Zrobił ją wspaniały fotograf. Mam kilka jego zdjęć, m.in. dwa cudowne portrety z "Jeziora łabędziego". W tym czasie kilka razy przyjeżdżałam do Polski leczyć kolano. Mieliście znakomitych fachowców i nieinwazyjne metody leczenia, których w Moskwie wtedy jeszcze nie stosowano. To była poważna kontuzja, zresztą, w ubiegłym roku kolano ponownie dało znać o sobie i tym razem bez operacji się nie obeszło. Ale, jak pan widzi, znowu chodzę - jestem niezniszczalna!
Skąd bierze pani siły?
Cokolwiek by się działo, ludzie baletu muszą być silni.
A może należałoby to powiedzieć o wszystkich artystach?
Nie brakuje ludzi, którzy chcą sobie podporządkować świat. Każdy z nich uważa, że jego racje są jedynie słuszne. Nie rozumieją, a może nie chcą rozumieć, że różnimy się mentalnością, wychowaniem, kulturą. Ale zawsze tak było - ktoś kogoś chciał ujarzmić, zniewolić. Kto silniejszy - ten zwyciężał. Nie ten, kto miał rację. Rosjanie wiedzą to szczególnie dobrze. My, ludzie sztuki, nie możemy walczyć z tymi, którzy mają władzę. Sztuka może być jednak ratunkiem - i dla twórców, i dla odbiorców. Musimy więc robić swoje! I aby robić to dobrze, trzeba być silnym. To niewiarygodnie trudne.
Jak dzisiaj, z dystansu, patrzy pani na moskiewski Teatr Bolszoj?
Moja przygoda z nim trwała bardzo długo...
Ale zakończyła się nie wtedy i nie tak, jak mogłaby sobie pani tego życzyć. Konflikt z ówczesnym dyrektorem baletu zmusił panią do odejścia.
Jeśli chodzi o czas, to myślę, że była to najwyższa pora, a że nie odbyło się to do końca... elegancko, no cóż, w niczym, co robił Jurij Grigorowicz, nie było elegancji. On nikogo nie szanował. Był dyktatorem, nazywam go w swojej autobiografii "małym Stalinem". To przykład tego, o czym mówiliśmy wcześniej - dzięki wsparciu Raisy Gorbaczowej w okresie pieriestrojki miał niemal absolutną władzę. Mógł pozwolić sobie na wszystko.
O tym, co złe, udało się jednak zapomnieć i wszystkie pani wieczory jubileuszowe odbywały się w Teatrze Bolszoj.
Tak, bo ten teatr jest niezwykły, wspaniały. Źli byli w nim ludzie. Tańczyłam na scenach całego świata, ale lepszej nie znalazłam. Niestety, teraz Teatr Bolszoj jest w remoncie, dlatego też do pomysłu organizowania mojego jubileuszu w Moskwie odnosiłam się bez entuzjazmu. Interesowała mnie tylko moja scena, na której tańczyłam prawie 50 lat! Ale w końcu ustąpiłam. Jubileusz odbył się w nowym budynku Teatru Bolszoj - innej możliwości nie było. Miał formę festiwalu: wystawiono spektakle, w których kiedyś tańczyłam, i te, które są w repertuarze, a także specjalnie wznowioną, a kiedyś zrealizowaną przez Alberta Alonso dla mnie "Carmen-suita" do muzyki Szczedrina-Bizeta oraz premierę "Gry w karty" Strawińskiego, przygotowaną przez dyrektora baletu Teatru Bolszoj Aleksandra Ratmanskiego. 20 listopada, w dniu moich 80. urodzin, odbył się koncert galowy w Kremlowskim Pałacu Zjazdów. Może to nie jest sala moich marzeń, ale nie chcę narzekać - miałam jubileusz w Moskwie, gdzie pracowałam niemal całe życie... Na tym jednak nie koniec - jubileuszowe koncerty galowe odbędą się jeszcze w Paryżu, Londynie i Tokio. Nie spodziewałam się takich obchodów.
Powrócę do Rodiona Szczedrina - poznali się państwo w 1955 roku. To kolejny jubileusz.
Rzeczywiście! Przyznam, że tak dokładnie tego nie liczyłam.
Czy zdradzi pani receptę na tak długie, udane wspólne życie dwóch wielkich indywidualności, z których każda wiele czasu i uwagi musiała poświęcić swojej pasji: pani - baletowi, Szczedrin - muzyce, a mimo to wystarczyło sił i mądrości, by dbać i pielęgnować wasz związek?
Nie spotkałam się w życiu z takimi relacjami, jakie są między nami, z takim szacunkiem, oddaniem i wyłącznie pozytywnymi emocjami, jakie odbieram od Rodiona. Sama powinnam sobie zazdrościć. Przez 36 lat mieliśmy w naszym domu kobietę, która pomagała mi prowadzić wszystkie sprawy. Ona cały czas mówiła, że tak w życiu nie bywa, że musiałam rzucić na niego jakiś czar. Rodion nigdy mnie w niczym nie rozczarował, nigdy nie obraził, nie zasmucił nawet. Wszystko, co od niego dostałam, było dobre, budujące.
A czy są jakieś marzenia Mai Plisieckiej, które się nie spełniły?
Marzeniami chyba tego nie mogę nazwać, ale zawsze bardzo pociągało mnie kino. Kiedy byłam mała, chciałam zostać aktorką jak moja mama. A kiedy już tańczyłam, czułam dziwną słabość do kina. Nie zagrałam dotychczas roli, która zaspokoiłaby mój apetyt na przygodę z filmem. Ale dostałam niedawno scenariusz filmu "Taras Bulba", zaproponowano mi rolę napisaną specjalnie dla mnie, postać, której u Gogola nie ma - polskiej szlachcianki. Na razie chcę poznać więcej szczegółów. Zobaczymy, kto wie...
A marzenia związane z tańcem? Były jakieś?
Pociągało mnie to, co nowe, nieznane i marzenia o pracy w innej estetyce, w innej technice. Większość z nich się spełniła: praca z Mauricem Béjartem, moja wielka fascynacja Japonią i jej kulturą - byłam tam 34 razy, niedługo pojadę po raz kolejny. Pracowałam w tamtejszym teatrze, w spektaklu "Skrzydła kimona", była "Kurozuka" w Paryżu w 1995 roku i "Leda" Béjarta do oryginalnej muzyki z teatru no. Muszę też wspomnieć o niezwykłej przygodzie, jaką był mój udział w gali na cześć Marty Graham w Nowym Jorku w 1987 r. Zatańczyłam wówczas niewielki solowy balet "Encens" w choreografii innej ważnej postaci tańca modern - Ruth Saint Denis.
Ten wieczór był wyjątkowy również z innego powodu, po raz pierwszy i, jak się później okazało, ostatni wystąpiła pani wspólnie z Michałem Barysznikowem i Rudolfem Nuriejewem - słynnymi rosyjskimi tancerzami-uciekinierami.
Oni już od wielu lat pracowali na Zachodzie, a to miało być pierwsze moje z nimi spotkanie. Ja ciągle żyłam w Moskwie. Planowany wspólny występ był powodem, dla którego nie chciano mnie wypuścić z ZSRR. Ale miałam już dość zakazów, powiedziałam: jak mnie nie puścicie, cała prasa się o tym dowie. To był 1987 rok, niby początek pieriestrojki, ale we wszystkich strukturach byli ci sami sowieccy urzędnicy. Te potwory rządzą do dzisiaj. Oni, ich dzieci - tacy sami. Może wnuki powoli zaczynają przypominać ludzi, ale i one mają pomieszane w głowach, choć już nie na punkcie władzy. Teraz wszystkim są dla nich pieniądze, które w rezultacie dają władzę. A jeśli u kogoś między oczami widnieje dolar, też jest to smutne. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Wieczny jest chyba tylko Pierre Cardin, jego czarne rajstopy i minispódniczki. Mówiąc poważnie - prawdziwe wartości, rzeczy istotne przetrwają. I w życiu, i w sztuce.
Ale jak poznać te ważne momenty w sztuce?
Najbardziej lubię tańczyć dla ludzi, którzy przychodzą do teatru po raz pierwszy i nigdy wcześniej nie widzieli baletu. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśliby przyprowadzić do muzeum człowieka nieskażonego kulturą i cywilizacją, wskaże palcem arcydzieło, choć nikt go nie uczył, co piękne, a co złe. Jeśli sztuka nie dotyka nas gdzieś w środku, w duszy, w sercu - nie jest prawdziwa. Kiedy w Indiach tańczyłam "Umierającego łabędzia", nikt mnie nie pytał, o czym to jest. Ale kiedy tańczyłam pas de deux z "Don Kichota", wszyscy pytali, o co chodzi. A ja sama nie wiem. Owszem, ludzie biją brawo, bo zrobiłam 32 piruety i nie upadłam! Ale jeśli coś nie poruszyło pana duszy, jeśli nie ma pan łez w oczach - to nie jest prawdziwa sztuka.
Takie chwile wzruszenia zdarzają się jednak coraz rzadziej.
Bo ludzie bez talentu potrafią być niezwykle aktywni, wręcz agresywni. Nie mają żadnych autorytetów. Ale wszystko zweryfikuje czas. Jeśli ktoś jest impotentem twórczym - nic po nim nie zostanie. Będzie istniał tak długo, dopóki wystarczy mu sił, pieniędzy i życia na promowanie swoich "dzieł". Ani dnia dłużej.
Kilka lat temu rozmawialiśmy o nikomu nieznanym wówczas znakomitym tancerzu i choreografie z Kijowa. Dzisiaj Aleksander Ratmanskij jest dyrektorem baletu w moskiewskim Teatrze Wielkim.
Balet w ostatnich latach przeszedł prawdziwą rewolucję. Proszę popatrzeć na stare filmy ze słynnymi balerinami, w porównaniu z dzisiejszą maestrią i techniką wydają się śmieszne. Wszyscy tamci soliści mieliby dzisiaj problem z zatańczeniem w corps de ballet. To samo jest w sporcie, dzisiaj biega się dwa razy szybciej. Ale jest coś, czego ani ciężką pracą, ani świetną techniką osiągnąć się nie da. Można wypracować krok, piruet, nawet skok można poprawić, ale artyzm albo jest, albo go nie ma. Jeśli Bóg nie dał tej iskry, najcięższa praca nie pomoże. Artystów w balecie jest bardzo niewielu - to ci, którzy potrafią w swoim ciele znaleźć odbicie muzyki, wyrazić jej nastrój, rytm i tempo. Ratmanskij to właśnie prawdziwy artysta. Jako dyrektor baletu w Teatrze Bolszoj może tchnąć nowe życie w ten zespół, a to bardzo potrzebne.
Jak często bywa pani w Moskwie?
Powiem szczerze - tylko wtedy, kiedy są jakieś obowiązki. Rodion pracuje w Monachium i tam bywamy najczęściej, wypoczywamy w naszym domu na Litwie. Można powiedzieć, że pomiędzy licznymi podróżami mieszkamy w trzech domach - w Monachium, w Moskwie i na Litwie. I jest nam z tym bardzo wygodnie.
Maja Plisiecka
Najwybitniejsza artystka XX-wiecznego baletu 20 listopada tego roku skończyła 80 lat. Jest siostrzenicą słynnych rosyjskich tancerzy Asafa i Sulamity Messererów, jej matka była aktorką rosyjskiego kina niemego (występowała jako Ra Messerer), ojca, sowieckiego urzędnika, rozstrzelano w 1938 r., matkę skazano wówczas na 8 lat łagru. Edukację rozpoczęła w 1934 roku w moskiewskiej szkole baletowej, w 1943 r. została solistką Teatru Bolszoj, 19 lat później po odejściu na emeryturę legendarnej Galiny Ułanowej została jego primabaleriną. Odtwórczyni najważniejszych ról z repertuaru klasycznego, eksportowa wizytówka Teatru Bolszoj podczas jego tournées. W przeciwieństwie jednak do swych wielkich poprzedniczek nie chciała ograniczać się do "Jeziora łabędziego" czy "Don Kichota". Lata 70. stały się zatem okresem jej własnych gościnnych występów na całym świecie, a balety specjalnie dla niej tworzyli tacy współcześni twórcy, jak Maurice Béjart, Alberto Alonso czy Roland Petit. Od 1958 r. jest żoną kompozytora Rodiona Szczedrina, który na kanwie opery Bizeta opracował balet "Carmen - Suita". Jego bohaterka stała się kolejną popisową kreacją Plisieckiej. Ze względu na męża nie zdecydowała się zostać na Zachodzie, władze sowieckie dbały zresztą o to, by nie podróżowali razem.
W 1990 r. rozstała się z moskiewskim Teatrem Bolszoj, jednym z powodów był konflikt z ówczesnym dyrektorem baletu Juriijem Grigorowiczem, znanym z dyktatorskiego zarządzania i niechęci do współczesnej choreografii.
Bartosz Cieniawa
Rzeczpospolita
31 grudnia 2005
źródło :[url]http://www.teatry.art.pl/!rozmowy/jestemn3.htm[/url]
Post został pochwalony 0 razy
|
|